
Jak zamieszkałam w Patagonii? Jak tu trafiłam? Bardzo częste pytania, na które ciężko odpowiedzieć jednym zdaniem.
Dlatego opowiem historię.
Zamieszkałam w Patagonii, w Chile właściwie, całkiem przypadkiem. Serio. Tak po prostu wyszło. Bez planowania.
To był ten czas w moim życiu, kiedy chciałam chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Żyć pełnią życia. Poczuć wolność, wiatr we włosach i dać ponieść się losowi.

To był ten czas kiedy skończyłam studia (psychologię) i nie do końca wiedziałam co dalej mam zrobić z tym przyjemnym w dotyku papierkiem. Stwierdziłam, że nic się nie stanie jeśli na jakiś czas schowam go w szufladzie i trochę się tam pokurzy. Prawdę mówiąc, do dziś obrasta kurzem…
Wracając.
To był ten czas, gdy zafascynowana podróżami autostopowymi odkrywałam Europę. I Afrykę. No dobra, tylko Maroko, ale przecież też leży na tym kontynencie. I Azję. Okay, okay, Turcję, Gruzję i do Iraku też zajrzałam na dzień lub dwa. Z czystej ciekawości. Później był problem z wizą do Stanów, ale to już inna historia. A jak jesteśmy już przy Stanach, to i tam nogi mnie poniosły. Stopem przemierzyłam praktycznie całe Stany, od wschodniego wybrzeża do zachodniego i z powrotem. I chciałam podróżować dalej!

Dalej i trochę inaczej.
Marzyło mi się nie tyle, ile przemieszczać się z miejsca na miejsce (choć to właśnie to daje mi ogrom szczęścia), ale zatrzymać się gdzieś na dłużej. I najlepiej daleko. Poznać inną kulturę tak od wewnątrz. Jak mieszkaniec. Lokalny.
Stąd też w głowie zrodził mi się pomysł wolontariatu za granicą. Trzeba było się zastanowić jakiego typu, gdzie, na jak długo i za co. Właściwie jedyne czego byłam pewna to, że chcę coś daleko od Europy.
Po dwóch latach spędzonych w cudownej Portugalii, kilku miesiącach mieszkania we Włoszech (w Palermo) i licznych podróżach, miałam chrapkę na zupełnie odmienne klimaty.
Jednocześnie chciałam, aby ten wolontariat był celem samym w sobie. By dał szansę samorozwoju, a przede wszystkim by moje umiejętności były realną pomocą dla innych.
Pogłowiłam się trochę nad tym, co potrafię i co mogę zaoferować. Czego chciałabym się nauczyć i w którą stronę zmierzać.
I tak w Google wpisałam sobie niewinnie: teaching english volunteer abroad.
Dość szybko trafiłam na informację o English Opens Doors Program w Chile.

I podjęłam decyzję. Zaaplikowałam, mieszkając wtedy jeszcze w Palermo na Sycylii i kończąc praktyki. W domu nie miałam internetu, więc chodziłam po różnych restauracjach i kawiarniach. Pamiętam, że rozmowę wstępną miałam w knajpce, gdzie serwowali skwierczące mięso na ogniu. Hałas był taki, że praktycznie nie słyszałam, co do mnie mówili i o co mnie pytali. Ale hej, udało się!
Pozałatwiałam wszystkie dokumenty, zdobyłam wizę, kupiłam bilety w jedną stronę (bardzo drogie) i wypożyczyłam książkę o Chile. Do której zajrzałam, tylko żeby pooglądać zdjęcia. I wybrałam się na pożegnalną kilkudniową wyprawę w Beskidy. Bo kocham polskie góry.
16 kwietnia 2016 roku wsiadłam w samolot i po 3 przesiadkach, ponad 30 godzinach oraz zgubionym gdzieś w drodze bagażu znalazłam się sama po drugiej stronie świata, w Santiago de Chile.

Zagubiona wśród English Native Speakers, ale podekscytowana roczną przygodą. Nie do końca wiedząc co to za kraj to Chile, ani gdzie dokładnie zostanę wysłana na ten wolontariat. O Patagonii wiedziałam tyle, co słyszałam. Że jest ładnie i że są góry. A te przecież uwielbiam, więc chyba wszystko się ułoży, pomyślałam!
Przedostatniego dnia tygodniowego szkolenia w stolicy dowiedziałam się, że zostanę zesłana na samiuśkie południe. Do Porvenir na Ziemi Ognistej. Miasteczka duchów. Gdzie przez dwa semestry miałam uczyć języka angielskiego w lokalnym liceum.

Z dala od gór, lodowców, lasów i tych wszystkich pięknych rzeczy, które obiecał Google, jak wpisałam sobie w wyszukiwarkę owiane tajemnicą słowo: Patagonia.
I to był ten czas, kiedy trafiłam na koniec świata i zostałam na rok. Potem kolejny i kolejny. Aż do dziś. Za kilka miesięcy będzie mijać 5 latek. W Chile. I w Patagonii.
A co w ciągu tych 5 lat? To już inna historia na kolejną okazję. Obiecuję.